Szedłem ze znajomymi z liceum w góry. Mięliśmy iść w Tatry gdzieś wysoko, ale kluczyliśmy w mieście. Błądziliśmy między wąskimi ulicami, szerokimi alejami, i ciasnymi obskurnymi bramami. Nikt nie mówił nic. Wszyscy szli ze spuszczonymi głowami, smutni, milczący. Zupełnie jak by kondukt pogrzebowy. W góry nie doszliśmy, cały czas lawirowaliśmy między ulicami....
To chyba umarło wspomnienie o wspólnej przeszłości, chwilach radości.